Moje dziecko od małego miało tłumaczone, że nie ma rzeczy niemożliwych. Choć Jego zapędy inżynierskie często wprawiają mnie w osłupienie, staram się jak mogę dokonywać tych wymarzonych niemożliwości.
Oczywiście domku nie wydziergałam. Ale zrobiłam co w mojej mocy.
Miałam duży choć wąski karton po lodówce. Stelaż "niby wieszak" niczym szpitalne parawany, z IKEA. Kilka kocyków. Wydziergałam patchworkowy dywanik. Odkurzyłam jeden nigdy nie wykończony kocyk pasiak. Na "ścianie" powiesiłam najstarszy afghan mojego syna. Dorobiłam na szydełku "girlandę" z kulek według przepisu Lucy. Do środka wstawiłam wąski słupek półkę na CD. No i choinkowe lampki dopełniły dzieła. Jest okienko z otwieranymi okiennicami a w nim firanka (plakietki uwieszone na firance to postacie z bajki Fineasz I Ferb).
Czego na zdjęciu nie widać, to dzwoneczki przytroczone do koca, który robi za drzwi wejściowe.
Kiedy stęsknione dziecko wróciło po dwóch tygodniach wakacji i zobaczyło niespodziankę, zaniemówiło. Co zdarza się wybitnie rzadko w Jego przypadku.
Nie jest to szczyt luksusu, trzeba jeszcze wykończyć. Dorobić poszewki na stare, powyciągane z kazamatów poduchy, ale już jest nieźle. Grunt, że Pacholę zachwycone. No i oczywiście jeszcze przez chwilę będę najlepszą mamusią na całym świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz